sobota, 25 października 2014

Rozdział 30

  
Wiem, że jestem do bani. Ja wiem. 

Rozdział 30


Draco pożegnał gości i odetchnął. Nie z ulgą. Wypuścił powietrze, by nabrać nowego i zamierzyć się do kolejnego zadania tego dnia. Skoro miał zostać zaprzysiężony musiał powiadomić o tym matkę. Narcyza przyjęła to ze spokojem, ale jej błękitne oczy, których niestety nie odziedziczył, wyrażały smutek i obawę. Nie chciała go stracić i bała się zostać sama. Nigdy nie była samotna tak naprawdę. Choć czuła się wyobcowana niejednokrotnie, to jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by nie miała do kogo się odezwać.
Całe swoje życie przeżyła według czyjegoś scenariusza. Będąc młodą dziewczyną zawsze żyła zgodnie z wolą rodziców. Robiła wszystko, czego oczekiwali i była w tym dobra. Szybko odkryła prostą radość płynącą z bycia posłusznym pionkiem. Ryzyko było dla niej czymś obcym, chodziła tylko starymi sprawdzonymi ścieżkami, wytyczonymi przez przodków. Wychodząc za mąż również postąpiła zgodnie z tą zasadą. Lucjusz był młodym mężczyzną z dobrej rodziny wybranym najpierw przez jej rodziców, później jedynie formalnie przez nią. Był przystojny, ale też wyniosły i chłodny. Przerażał ją osobiście, ale wiedziała, że jest silny i stateczny, a życie przy nim będzie łatwe. Pomyliła się bardzo. To była kara za jej tchórzostwo w życiu. Przegrała je przez strach, który kazał jej iść po najlżejszej linii oporu. Spod wygodnej opieki rodziców, przeszła pod opiekę małżonka, a wszystko, co ją w małżeństwie złego spotkało, było tylko i wyłącznie jej winą. Ta świadomość była gorzka i bolesna.
Draco wiedział o tym i całym sercem współczuł matce, ale nie mógł ze względu na nią, zostawić Hermionę samą. Liczyła na niego, a on w jej uwolnieniu upatrywał swego szczęścia. Cieszył się, że Hermiona jest zupełnie innym typem kobiety i nigdy nie pozwoli innym, decydować o jej życiu. Czuł się o wiele bardziej spokojny. Wiedział, że ona da sobie radę w każdej sytuacji, chociaż on będzie daleko.
Czy chciał, czy nie, musiał wyrzucić dziewczynę z głowy, by móc trzeźwo myśleć.
Wciąż pamiętał jej delikatną skórę i subtelny zapach. Jak dotykał jej zupełnie nagiej i całował jej różowe usta... Dość! Teraz musi się NAPRAWDĘ skupić. No przecież nie może ciągle o niej myśleć. Tak, czy tak, to tylko dziewczyna. Prawda? Kogo on oszukiwał. To była ta jedyna. Wiedział to tak dobrze, jak to, że już się od niej nie uwolni i nie chce.

***

-Co jeżeli, nie pozwolą mi na to?
-Hm... - Josh mruknął przegryzając oliwkę – no to kupa – mruknął kontemplując lekki posmak alkoholu przy zwykłym smaku oliwki.
-Słucham?! - jej oburzony ton, przywrócił go do jako-takiej świadomości miejsca i czasu.
-Chciałem powiedzieć – zaczął dyplomatycznie – że nie powinnaś skupiać się na możliwej porażce. - Hermiona uspokoiła się nieco, choć nadal spoglądała na niego spod byka. Już kolejny raz siedzieli w jej gabinecie i rozmawiali na temat dalszych planów. Tym razem Josh wyjątkowo działał jej na nerwy. Nie tylko bezczelnie rozpoczął samotną pijacką libację, ale zdawał się jakiś upojony już o wiele wcześniej. Odkąd rozstał się z Caroline stał się o wiele bardziej irytujący. Mówił bzdury, śmiał się z niej, cytował wielkich poetów i lekceważył ich największy problem.
-Mam brata zaledwie kilka dni, a już mam ochotę cię udusić i zakopać w lesie – warknęła mrużąc mściwie oczy.
-No nie rób już takiej marsowej miny, wyglądasz przez to jak facet z przeszłością kryminalną – rzekł i na chwilę głęboko się zamyślił nad własnymi słowami. - Nie zastanawiałaś się nad jakimiś kokardkami we włosach? Może ewentualnie kwiatki... - przerwał, gdy Hermiona niesiona emocjami zbyt dużymi do wypowiedzenia podeszła do niego i z całej siły uderzyła go książką w ramię.
-Wynoś się stąd ty obrzydliwy pijaku! - krzyknęła do niego wskazując wyjście.
-Au!- wykrzyknął Josh zupełnie zaskoczony tą agresją.
-Już! - powtórzyła zniecierpliwiona unosząc groźnie dłoń z książką. Chłopak strachliwie wstał i wyszedł zamykając za sobą drzwi. Hermiona odetchnęła głośno i odłożyła księgę na biurko. Nie chciała być wobec niego tak brutalna, ale nie zniosłaby ani jednej uwagi więcej. Po prostu doprowadził ją do granic wytrzymałości psychicznej. Wiedziała, że w normalnej sytuacji, nie śmiałaby go uderzyć, ale teraz... Teraz normalne w jej życiu nie było nic.
-Uf...- odetchnęła znów, rozcierając palcami ból w skroniach. Stanęła przy oknie i obserwowała ogród. Nie spała od wieków i szczerze chciałby znaleźć tyle spokoju, by móc zasnąć, lecz obecnie w jej żyłach krążyło zbyt wiele adrenaliny. Nie lubiła takich sytuacji. Draco miał pojawić się dopiero jutro, lecz ona nie mogła uspokoić się ani na chwilę.
Nagle z rozmyślań wyrwało ją pukanie do drzwi.
-Proszę – orzekła machinalnie, lecz po chwili uświadomiła sobie, że to Josh. - Mam nadzieję, że przyszedłeś mnie przeprosić i otrzeźwiałeś wreszcie – rzuciła w stronę drzwi.
-Proszę wybaczyć panno Granger, lecz nie wiem, za co miałbym pannę przepraszać, ale mogę zapewnić, że jestem zupełnie trzeźwy – zdębiała słysząc głos o wiele niższy, cieplejszy i starszy niż ten, który spodziewała się teraz usłyszeć. Obróciła się na pięcie. W drzwiach jej gabinetu stał mężczyzna, którego widziała już kilkakrotnie. Patrzył na nią z rozbawieniem. Poznała go. To on szedł na czele, gdy wezwała Zakon i to on spoglądał na nią tym samym zagadkowo wesołym spojrzeniem podczas wczorajszego zebrania.
Nagle w jej głowie zapalił się czerwony guzik.
-Panno Hatechorne – poprawiła go z uprzejmym uśmiechem. - Może pan wejść. Przypadkowo wzięłam pana za mojego brata – wytłumaczyła, zapraszając mężczyznę zamaszystym gestem do spoczęcia na fotelu. Sama zasiadła naprzeciw niego i spojrzała nań pytająco.
-Przybyłem na wieść, że ma pani zamiar zrealizować mój plan - rzekł bezpośrednio. Hermiona zrobiła niesamowicie zdziwioną minę.
-Słucham? Co ma pan na myśli mówiąc, że realizuję pański plan? - strzelała słowami w jego kierunku. Ten pozostawał niewzruszony, a pobłażający uśmiech nie schodził z jego ust. Na oko miał pięćdziesiąt parę lat i dużo pewności siebie. Pod pozorem grzecznych słów i manier kryła się głęboka impertynencja – tak jej się wydawało.
-Jeszcze nie realizujesz, ale Caroline, brzydko mówiąc, doniosła mi, że Draco Malfoy wkrótce dołączy do naszego grona, Joshua zostanie pani prawą ręką... czy też głową – na końcu zaśmiał się z własnego dowcipu. Dziewczyna patrzyła nań ze zmarszczonymi brwiami, analizując każde słowo.
-Więc to pan – zaczęła z rezerwą w głosie – jest osobą, która przekazała Caroline taką wiedzę? Kim pan właściwie jest? - Obawiała się, że jej pytania obrażą gościa, lecz na tą chwilę nie przejmowała się jego samopoczuciem na tyle, by bawić się w uprzejmość. Jegomość jedynie złączył opuszki palców obu dłoni i oparł łokcie o boki fotela.
-Jestem hrabia Carol von Merlyck, ojciec Caroline i zagorzały przeciwnik dalszego istnienia Zakonu Trzech Głów. To ja przekazałem mojej najdroższej córce część wiedzy, którą chciałem was przekonać do współpracy.
Dosłownie zaniemówiła. To jakaś podpucha? - zadało sobie to pytanie, ale czuła, że prawda jest o wiele bardziej zaskakująca – ten człowiek mówił prawdę.
-Jak mogę panu zaufać? - zapytała odkładając na bok wszelkie pozory. Teraz nie dziedziczka Hatechorna patrzyła na jego zwierzchnika, lecz Hermiona Granger, córka dentystów spoglądała z nadzieją na sojusznika.
-Nie dam ci żadnej deklaracji na papierze, nie złoże przysięgi wieczystej, ale jeżeli masz choć trochę woli walki, to staniesz ze mną ramię w ramię i uwolnisz nas wszystkich. Zapewniam, ze wystarczy osłabić choć jeden mały kamyk, by runął ten mur.
-W takim razie, co mam zrobić? - zapytała zupełnie skupiona, z pokornym głosem.
-To, co zaczęłaś. Obsadź pozostałe dwa puste fotele młodym Malfoyem i twoim bratem – rzekł. Hermiona straciła na chwilę dech i ściemniło jej się przed oczyma.
-Dobrze. Zrobię to, ale co dalej? - jej zimne usta same się poruszały, niczym dwa obce kawałki mięsa na sznurkach kogoś innego, jakiegoś nieznajomego lalkarza. Zaczęła działać w trybie robota.
-Wtedy spotkamy się w jakimś bezpiecznym miejscu i zdradzę ci szczegóły rytuału, który opracowałem, wraz z twoim ojcem.
-J- jak to? - zapytała marszcząc brwi. Jej „ojciec” miałby opracować coś, co miałoby skończyć z jego potężną organizacją? Ten element wyjątkowo śmierdział czymś nierealnym.
-Rozumiem, że to mogło cię zdziwić – zaczął dyplomatycznie – jednak warto byś dowiedziała się kilku faktów z ostatnich lat życia Hatechorna. Już lata temu chciał rozwiązać zakon, ale jego członkowie na wiadomość o zagrożeniu utracenia wpływów w świecie zewnętrznym, zdecydowanie się sprzeciwili. Pozostali przywódcy również. Wtedy zaczęliśmy pracę nad czymś, co mogłoby nam to umożliwić, bez zgody 100% Zakonu. Rytuał. Jednak mimo że udało się zredukować liczbę potrzebnych głosów „za”, potrzebnych do przeprowadzenia go skutecznie, nadal potrzebujemy zgody wszystkich trzech Głów.
-To dlatego... - szepnęła z rosnącym poczuciem obrzydzenia gdzieś w żołądku.
-Tak jest. To dlatego jesteście na świecie i panno Granger, cokolwiek o tym myślisz, jednak wypełnisz zadanie, dla którego się urodziłaś. Prawda?
-Tak... - odpowiedziała słabym głosem, jakby z zaświatów – zrobię to, ale tylko ze względu na Josha Nie na niego.

Zapadła cisza. Sir Carol obserwował uważnie jej twarz. Musiał przyznać, że mimo wyraźnej nienawiści do Richarda, miała z nim wiele wspólnego. Oboje tak samo unosili się dumą i obojgu wyrzeczenia nie były obce. Teraz dziewczyna wstała i podeszła do okna, patrząc w dal, na rozległe geometryczne ogrody. Wodziła wzrokiem po alejkach i zieleniach. Zauważyła gdzieś w dali samotną postać ogrodnika i uderzył ją kontrast pomiędzy tym małym, zgarbionym człowiekiem, a nieskończonymi połaciami ujarzmionej przez niego przyrody. Tylko on i kilka narzędzi, doprowadziło chaotyczne z natury drzewa i krzewy do matematycznej symetrii i porządku. Poczuła się teraz takim właśnie, pozornie bezradnym, ogrodnikiem z parą nożyc w dłoni i samym sobą. Musiała dać radę. I da.
Merlyck patrzył na jej postać na na tle zachodzącego słońca i francuskich ogrodów. Miała w sobie dużo majestatu i coś, co sprawiało, że wydawała się o wiele silniejsza, niż powinna. Po raz kolejny uwierzył, że ich plan może się powieść. Mężczyzna jeszcze raz zastanowił się głęboko, czy przypadkiem nie okazuje się bardziej naiwny od tych biednych dzieciaków. Bo przecież to on w ich wierzy.

***

Po raz kolejny wstawała z łóżka, by coś zrobić. No właśnie. Tylko co? Nie miała w tej chwili absolutnie nic do zrobienia. Siedziała dość wczesnym wieczorem w sypialni, otoczona cichymi i jakże obcymi jej meblami. Te wszystkie drogie rzeczy, piękne i nie pasujące do jej świata, dawały jej poczucie niestałości. Miała wrażenie, że jest tu tylko na chwilę by załatwić ważną sprawę i szybko odejść. No i było to po części prawdą, ale całościowo wyglądało to zgoła inaczej. Można rzec, że chwila ta prawdopodobnie sięgnie o wiele dłuższego okresu, niż zwykliśmy oczekiwać wymawiając to słowo. Chwila to przecież kwadrans, albo dwa, ewentualnie godzina, a na pewno nie dni i tygodnie. Każdy musi spać, ale nie można przecież zasnąć w stanie ciągłego zdenerwowania i poczucia pośpiechu, a takie właśnie spłoszone uczucie mieszkało w głowie Hermiony. Nie potrafiła osiągnąć psychicznego stanu względne równowagi i wyciszenia.
Josh może sobie mówić, by poszła spać, ale jej ciało nie słucha jego życzliwych rad i ciągle nie pozwala jej zapaść w sen. Nie odpoczywała tak długo... Dwa dni? Może trzy... zresztą, kto by liczył. Faktem było, że dłużej tak być nie mogło. Przedmioty wypadały jej z rąk, kręciło jej się w głowie, a cera nabrała kredowo-białego odcienia, co było dość niepokojące. Hermiona potrzebowała snu, jak każde żyjące stworzenie na tej planecie.
Skoro już wstała, podeszła do magicznego dzwonka na służbę. Uderzyła nim jednokrotnie i już po chwili usłyszała pukanie do drzwi swego saloniku. W progu pojawiła się kobieta w średnim wieku z uprzejmym pytaniem „Czego sobie panienka życzy?”. Najwidoczniej nie miała nic przeciwko takiemu wołaniu jej, niczym tresowanego psa, bo spoglądała na dziewczynę ze spokojnym uśmiechem na ustach. Hermiona poczuła się zakłopotana. Gdyby ktokolwiek raczył jej powiedzieć, gdzie jest kuchnia, sama by się obsłużyła.
-Poproszę o napar nasenny z korzeniem imbiru, o ile nie jest to problemem – rzekła bez zbędnych wstępów.
-Ależ oczywiście, że to żaden problem – odpowiedziała z uśmiechem kobieta. - Zaraz ktoś się zjawi i go panience przyniesie. Czy coś jeszcze mogę dla panienki zrobić? - Hermiona odmówiła i podziękowała z góry za ziółka.

Gdy już siedziała w jedwabnych pościelach z filiżanką gorącego naparu o boskiej woni ziół, poczuła się trochę lepiej. Pomyślała, że chyba należy jej się choć kilka godzin snu. Przecież nie zrobi nic będąc wyczerpaną, pozbawioną energii kukłą. Musi po prostu zamknąć oczy i postarać się zapomnieć na tyle, by zasnąć.
Poskutkowało. Już kilka minut po tym zgasiła światło, przykryła się szczelnie kołdrą i ściskając jedną z większych poduszek zasnęła śniąc, że to w jego ciepłych objęciach zasypia i jego woń ją do snu kołysze. Tak, czy inaczej, zmorzył ją głęboki ożywczy sen.

***

Draco leżał w pokoju gościnnym i patrzył nieobecnym wzrokiem w sufit. Czuł lekki chłód na gołej klatce piersiowej, ale zawsze lubił zimno, toteż nie przykrywał się szczelniej. Jego puste, szeroko rozwarte oczy lśniły w słabym poblasku księżyca w trzeciej kwarcie, który wkradał się do wnętrza przez cienki materiał zasłonek. Nie mógł się pozbyć uciążliwych myśli i jeszcze bardziej nieznośnych pytań, mnożących się w jego głowie.
Zamiast spać, leżał tu, w sypialni dla gości, tylko na jedną noc. Jutro zaczyna nowicjat i zamieszka na ten czas tam. Tymczasem był teraz we własnym domu, ale... jak obcy. Od dawna nie doświadczał bezsenności. Dotychczas zaczął sądzić, że to go nie dotyczy. Teraz zmienił diametralnie zdanie. Byłą już późna noc i choć leżał bez ruchu już kilka godzin, jego serce i myśli galopowały jak szalone nie pozwalając zmrużyć powiek.
Był cały w kawałkach i obawa, że nie zdąży się pozbierać do świtu, była dojmująca. Był niemalże pewien, że gdy pierwszy promień słońca wpadnie do tego pokoju, on będzie musiał przyznać, że nie jest gotowy. Nigdy nie będzie. Tak naprawdę nigdy nie mógłby przygotować się na coś takiego. Merlin jeden wie, że gdyby nie Ona, to miałby naprawdę gdzieś losy Zakonu i jakieś czarne rytuały. Sprzedałby klejnoty, odblokował skrytkę bankową ojca, kupił mamie małe mieszkanko i zaczął pracę po napisaniu OWUTEMÓW w awaryjnym terminie, o którym mówiła McGonnagall. Postawiłby siebie i matkę na nogi. Świat stałby się piękny. Narcyza mogłaby otworzyć małą kwiaciarnię, albo zielarnię. Mogłaby odpocząć i nawiązać nowe kontakty. Dobrze by jej to zrobiło- tak przeczuwał.
Jednak nie winił Hermiony. Nie była jego przeszkodą do spełnienia marzeń. To ona była jego marzeniem. Wiedział, że sama nie chciała go w to wplątywać. Nie chciała go prowadzić tą stromą ścieżką, ale on sobie nie dawał wyboru. Tam, gdzie ona- tam on. Czy chciał, czy też nie. Jego serce należało do niej. Podążyłby za nią wszędzie. Nawet na spotkanie wściekłemu stadu smoków. Nawet na pewną śmierć.
To tyle jeżeli chodzi o jego zdrowy rozsądek i zimną kalkulację.
Niech spoczywają w pokoju.

***

Poranek nie należał do miłych. Owszem, odpoczęła, ale nie miała czasu by o tym myśleć. Gdy tylko otworzyła oczy, machinalnie wstała, ubrała się w świeżą koszulę i czarne, wyprasowane w kant spodnie. Śniadanie podano jej w wielkiej sali stołowej. Przy jednym z dwóch podłużnych stołów na sto osób,siedziała sama jedna. Cała wschodnia ściana podłużnego pomieszczenia była przepruta wielkimi arkadowymi oknami, a światło wpadające do środka potęgowane było przez wielkie lustra gęsto rozmieszczone w górnej części ściany przeciwnej. Dodatkowo światło dnia i światło odbite tańczyło na podwieszonych na wysokim kasetonowym sklepieniu, kryształowych żyrandolach. Każdy z nich zdawał się opadać niczym ogromna ażurowa, lekka niczym firanka, pajęczyna ozdobiona kroplami rosy. Pośrodku tej świetlistej gry siedziała drobnej budowy brunetka, której życie osiągało właśnie, kolejny już raz, moment kulminacyjny. Jej serce biło mocno w piersi, a dusza krzyczała, chcąc się wyrwać.
Podniosła oczy znad srebrnego talerza i wpatrzyła się w tysiące srebrzystych odłamków jasności, które mieniły się barwami tęczy. Miała wrażenie, że każde z tych jasnych bytów to ostry odłamek prawdy, szczęścia i spokoju, które strzaskała dawno temu, dokonując kolejno wszystkich swych wyborów. Te piękne wartości, niczym cenna waza, spadły przypadkiem z komody i roztrzaskały się z hałasem na miliony małych drobin, które nie mogły już nigdy tworzyć tej samej całości. Nawet gdyby poświęciła resztę życia w warsztacie na sklejanie ich razem, zawsze pozostanie jakiś mały fragment, który zrani ją w serce, gdy straci czujność.

Wreszcie wybiła dziewiąta. Czas udać się po gościa dnia.